Redshift - HALO

Grzegorz Cezary Skwarliński
Grzegorz Cezary Skwarliński
Kategoria album muzyczny · 23 kwietnia 2003

Po ponad 3 letnim (problemy z wytwórnią) okresie oczekiwania fani zespołu Redshift (i Marka Shreeve’a) zostali obdarowani w 2002r. dwoma krążkami jednocześnie („Siren” i „Halo”).

Psychologia wyróżnia jeden z błędów naszego postrzegania jako tzw. efekt 'halo' (z ang. Hallo effect). Jest to najzwyczajniej efekt pierwszego wrażenia, który potem rzutuje na naszą zdolność obiektywnej oceny osoby/rzeczy/zdarzenia.

Po ponad 3 letnim (problemy z wytwórnią) okresie oczekiwania fani zespołu Redshift (i Marka Shreeve’a) zostali obdarowani w 2002r. dwoma krążkami jednocześnie („Siren” i „Halo”). Wprawdzie osobiście jakoś specjalnie nie oczekiwałem tych płytek, ale ich pojawienie się nie przeszło u mnie niezauważone. Pojawiły się oczywiście pewne obawy w jakim kierunku podążył zespół, ale były one niewielkie.

Co najbardziej „rzuca się na uszy” ? Primo - grupa zrezygnowała (ale nie do końca) z koncepcji płyty „Down Time” (krótkie nie powiązane ze sobą utwory). Secundo – „Halo” to właściwie jedna, niezwykle spójna kompozycja, choć poszczególne utwory są w niej rozpoznawalne. Brzmienie muzyki straciło troszkę na ostrości, ale ta napotkana ilość ambientowych brzmień wychodzi całości na dobre. Tertio - muzyka zachowała wszystkie charakterystyczne cechy dla Redshift. Nie mogło być inaczej skoro najważniejszym instrumentem w „orkiestrze” jest nadal Moog 3C obsługiwany przez Marka. Quatro - nie ma wpadek takich jak „All Things Bright” z „Down Time”.

Nie jest łatwo oceniać poszczególne części suity. Osobiście wyróżniłbym utwór otwierający „Leviathan”. Ta dziesięciominutowa kompozycja niesie w sobie wiele melodyjnych subtelności, które nie są bez wpływu na nasze doznania słuchowe. Kolejne kompozycje także są miłe dla wprawionego ucha. Siła, przestrzenność i krystaliczne brzmienie Mooga uwydatnia się szczególnie w „Rhode Kill” i „Different Light”. Przeplatanie bardziej dynamicznych fragmentów kompozycjami o spokojniejszym klimacie daje niezapomniany efekt. Całości dopełnia najdłuższy utwór na krążku - 14 minutowa kompozycja tytułowa. Dalej spotkamy bardzo bliski „rykoszetowaniu” „Savage Messiah”, który mógłby zostać z powodzeniem „domiksowany” do klasycznego albumu Tangerine Dream oraz „Rise & Shine”, który choć pełen tajemniczych brzmień, także nie odstaje od klimatu tej niezapomnianej płyty (na myśli mam oczywiście „Richochet” TD). Jeszcze „Turbine”, przypominający nieco w konstrukcji znany już skąd inąd „Bombers in the Desert” ale nieco stonowany, no i zamykający płytkę krótki „Leaving” i muzyka gdzieś odpływa .... jakby zdecydowanie za wcześnie.

Co można powiedzieć tytułem podsumowania ? Warto było czekać. Miłośnicy twórczości Redshift z pewnością nie będą rozczarowani. Powiem nawet więcej powinni być zachwyceni.

El-Skwarka