Przyznam, że przed kupieniem swojej pierwszej, jazzowej płyty miałem pewne obawy. Ale w końcu stało się. Fenomenalny koncert, którego wysłuchałem z otwartymi ustami i oczami piekącymi od wytrzeszczania, stłumił wszystkie obiekcje. Następnego dnia płytę „Habanera” znałem już niemal w najdrobniejszych szczegółach.
Przyznam, że przed kupieniem swojej pierwszej, jazzowej płyty miałem pewne obawy. Oczywiście słyszałem wcześniej kilka nagrań, przesłuchałem parę płyt, ale w większości były to rejestracje występów na żywo lub nagrania wielkich big-bandów, gdzie na swobodę nie ma zbyt wiele miejsca. Wydawało mi się, że wejście do studia z założenia ogranicza improwizacje do niezbędnego minimum, narzuca na muzyków jakieś więzy, które czuć, które w sposób wyraźny odciskają się na wolności. Ale w końcu stało się. Fenomenalny koncert, którego wysłuchałem z otwartymi ustami i oczami piekącymi od wytrzeszczania, stłumił wszystkie obiekcje. Następnego dnia płytę „Habanera” znałem już niemal w najdrobniejszych szczegółach.Ogólnie, muzyka Simple Acoustic Trio jest prosta [broń Boże nie banalna] Prosta, bo to tylko trio: fortepian, kontrabas i perkusja. Prosta, bo przejrzysta. Prosta, bo rytmy i motywy wciągają. Dodatkowo na tej płycie jest coś niecodziennego, coś, czego nie ma na innych albumach, coś, co w dziwny sposób urzeka. Właściwie, to po prostu odzywający się w tle Wasilewski, nucący sobie melodię, którą właśnie „wypuścił” z fortepianu, słychać też Kurkiewicza jak „syczy” sobie rytm, improwizując na basie. [niestety? Miśkiewicz odzywa się wyłącznie bębnami :)]
Płytę tworzy osiem utworów. [Czasami myślę, że szkoda, że nie są ze sobą w sposób jawny powiązane, innym razem, że może i lepiej.] Pierwszy to tytułowy kawałek - „habanera excentrica”. Fortepianowy wstęp, który przypomina wiatr i tajemnice, wprowadza senny, pustynny motyw z „carmen” później niesiony głównie na basie, trochę na talerzach i wewnętrznym stelażu fortepianu, na którym Wasilewski dłońmi wystukuje rytm. Stopniowo wszystko się zmienia, nadal jednak pozostając we śnie, na pustyni. Szczotki na perkusji, monotonny rytm na basie i „rozkręcający” się fortepian, który niby trzyma się głównej ścieżki, ale coraz bardziej „odskakuje” by pokazać wszystko co w tej chwili jest ważne. W końcu podąża za nim i perkusja i kontrabas. Dużo wyobraźni i uczucia jest w tym utworze, dużo.
Następna jest kompozycja Wasilewskiego – „Without Them”. Nie jest tak porywająca jak wcześniejsza, ale leżąc ze słuchawkami na uszach, słucha się jej przyjemnie, uspokaja. Dalej – „Tamara” autorstwa Kurkiewicza - wpadający w ucho, spokojny, ale z energią zagrany motyw główny, przechodzi w kolejne popisy członków grupy, w czasie których nie ma czasu na znudzenie. Dalej, kawałek „Green Sky” stworzony przez Tomasza Stańko znów daje odpocząć, tak aby dobrze przygotować się na kulminacyjny numer na płycie - „Furiozi”. Samo słowo być może ma coś wspólnego z łac. furiosus – szalonym? Muzycznie na pewno. „Furiozi” to rytm, energia, wolność i wszystko co bezmyślne. Choć początek spokojny i równy, za chwilę pojawia się pierwszy, długo, z pasją powtarzany motyw, później kolejny i zaczyna się na dobre. To w tym kawałku dotarłem do solówki Miśkiewicza, którego koncertowa wersja zrobiła na mnie tak olbrzymie wrażenie. [I tu trochę się niestety rozczarowałem. Znalazłem to, czego obawiałem się w jazzie z płyty.] Perkusyjne solo, choć nadal robi niemałe wrażenie, jest tylko fragmentem tego, co zaprezentował Michał Miśkiewicz w czasie koncertu.
Kolejne utwory „Stravinsky” i „Simple Song” są miłe, ale szczególnie nie przypadły mi do gustu. Pierwszy to najdłuższa kompozycja na płycie i chyba ta najspokojniejsza i najpokorniejsza. Słucha się jej dobrze tylko wtedy, gdy ma się na nią nastrój. Drugi to coś jak ballada. Płynie, faluje, tak jak wcześniejszy potrzebuje klimatu. Mi wydaje się zbyt słodki.
Płytę zamyka „Simple Jungle” – początek podobny do wcześniejszych dwóch, ale po woli się przeistacza. Znów czuć emocje, jak echo słychać Wasilewskiego wtórującego fortepianowi. Szkoda tylko mocnego rytmu perkusji, który co prawda robi z utworu kawałek z charakterem, ale chwilami przeszkadza.
Dla mnie płyta była wielkim wydarzeniem, oprócz tego, że zapoczątkowała prawdziwą, jazzową fascynację, to do wielu rzeczy mnie zainspirowała, a co najważniejsze, sama przekazała mi sporo emocji. Jest ona świetnym przykładem jak doskonale można rozumieć bez słów, zwyczajnie czując. Ale chyba wiecie, ona wymaga zainteresowania i uważnego słuchania, samo bierne przytakiwanie na co drugi nie wystarcza.