Nic tylko słuchać, choć ze względu na formę płytka do zbyt wielu odbiorców nie trafi. Trzeba jednak sobie jakoś radzić w dobie szarej i nie wnoszącej nic nowego (ale wszechobecnej) komercji.
Niewtajemniczonych informuję, że bootleg to wydawnictwo nieoficjalne (niektórzy twierdzą, że nielegalne) jakiegoś zespołu z występu “na żywo”, będące rarytasem wśród fanów tegoż. Bootlegi można podzielić na: nagrania z widowni - najczęściej są fatalnej jakości, brzmienie zbliżone do telefonicznego (lub audycji na falach średnich czy też długich); nagrania z (re)transmisji radiowych - dość dobrej jakości (zależna jednak od daty i sprzętu, jakim posługiwał się bootleger) i nagrania ze stołów mikserskich - tu bywa różnie, ale generalnie bardzo dobra jakość. Wszystkie mają jedną wspólną cechę. Oficjalnie są niedostępne. Artyści raczej krzywo patrzą na wydawnictwa tego rodzaju, ale nawet taki gigant el-muzyki jak Tangerine Dream nie ma nic przeciwko ich istnieniu, dopóki krążą wśród fanów (nie jest prowadzona ich sprzedaż, bo to już piractwo). Zawsze to jakaś forma prezentacji i to ze strony jak najbardziej żywej - koncertowej.Po tym przydługim wstępie kilka słów o tytułowej produkcji. Miłośnicy el-muzyki pamiętają zapewne Daniela Blooma z jego debiutanckiej kasety “Thorn” (nakład bardzo szybko się wyczerpał, a wznowień nie było). Co bardziej spragnieni fani korzystali z każdej nadarzającej się okazji aby wysłuchać nowych kompozycji artysty. Taka nadarzyła się w trakcie kolejnego (kto wie czy nie ostatniego) Zlotu Elektronicznych Fanatyków ZEF w sierpniu 2000r. w Piszu. Bootleg zawiera zremasterowany materiał z koncertu jaki się tam odbył. Jakość jest dobra, a samo wydawnictwo można zaliczyć do grupy trzeciej (z wymienionych na wstępie). Trochę denerwujące są nagłe przerwy spowodowane brakiem zasilania (z winy organizatorów). W taki nietypowy sposób został przypadkowo przekazany nastrój panujący podczas występu na widowni. Muzyka jak muzyka. Daniel Bloom nie zaskakuje, ale też nie rozczarowuje. Ze zgromadzonych na krążku kompozycji szczególnie “rzuca się” na uszy “Hotwater Canyon” (cover “Coldwater Canyon” TD), “” i ostatni “Coitus Interruptus”.
Nic tylko słuchać, choć ze względu na formę płytka do zbyt wielu odbiorców nie trafi. Trzeba jednak sobie jakoś radzić w dobie szarej i nie wnoszącej nic nowego (ale wszechobecnej) komercji. Jednocześnie mając “gdzieś” specjalistów, którzy “wiedzą lepiej” czego (i jak) mamy słuchać. Wbrew im el-muzyka (i inne niedoceniane i “podziemne” gatunki) żyje i nie jest sztuczną twórczością jak twierdzą (najczęściej jej nie znając).
El-Skwarka