Pycha?

\WeeD\
\WeeD\
Kategoria album muzyczny · 1 grudnia 2000

W recenzjach płytowych na Wywrocie nic nowego, raczej opisy starych wydawnictw określanych pod wspólnym mianem klasyki. Czas na klasykę klasyki. King Crimson - In The Court Of The Crimson King - 1969

Tą okładkę znacie wszyscy. Różowa, wykrzywiona twarz - obraz 23-letniego Barry'ego Godbera, malarza, który zmarł 3 tygodnie po namalowaniu go na atak serca. Według Roberta Frippa to wszystko ma swoją wymowę, składa się na historię zespołu. Historię King Crimson.

Robert Fripp (gitara) i Michael Giles (perkusja) z zespołu Giles, Giles & Fripp, Ian MacDonald (klawisze, melotron, dęciaki), Peter Sinfield (teksty i iluminacje) z zespołu Infinity oraz Greg Lake (bas, wokal) z zespołu Shame spotkali się w 1969 roku. To miała być ich ostatnia szansa na zaistnienie na rynku. Po paru miesiącach prób w czerwu tego roku dali koncert w Hyde Parku przed Stones'ami dla KILKUSET tysięcy ludzi. Nie oznacza to jednak, że mieli ogromną renomę w branży. Po prostu mieli materiał, który się przebił. 10 października 1969 wyszła płyta zatytułowana "Na dworze karmazynowego króla". Nie jest to typowy rock, typowy jazz, nie są to typowi muzycy, nie są to typowe utwory. Płyta wymyka się wszelkim szablonom, zawierając tylko 5 rozbudowanych kompozycji.

Zaczyna się mrocznymi zgrzytami z których wyłania się przewodni riff utworu 21st Century Schizoid Man, zaraz po nim zniekształcony efektownie jak na 1969 rok głos Lake'a przedstawia go w tytułowej roli. Riff ulega przekształceniom i zmienia się w galopującą zbiorową, jazzową solówkę. Każdy z muzyków dąży do przodu, by po paru dobrych psychodelicznych minutach powrócić do głównego riffu. "Różne doświadczenia psychiczno-telepatyczne" jak twierdzi Fripp, czy też mowa muzyki zastępuje w środkowej części tekst Sinfielda. Utwór nie zasypia tylko spływa do otworu kanalizacyjnego, jeszcze wyraźnie słychać spłuczkę. Istne pandemonium, apokalipsa oczyma zespołu.

Ten cały schizofrenik płynnie przechodzi w dźwięki piszczałki MacDonalda i tym razem delikatny śpiew Lake'a: I Talk To The Wind. Jest bardzo spokojnie, lirycznie, tym razem nikt nie pędzi, Fripp delikatnie akompaniuje na gitarze, perkusja typowo jazzowa podkłada jakieś łamańce. Utwór ulega wiciszeniu.

Z mroku ciszy tym razem wyłania się werbel i kolejny spokojny motyw. Spokojny a jednak... Wchodzi Lake jeszcze spokojniej tylko z bębnami i basem. "The wall on which the prophets wrote..." a po przejściu do łagodnego acz z patosem zaśpiewanego refrenu "Confusion will be my Epitaph, (...) but I fear tomorrow I'll be crying". Epitaph - utwór urósł do miana megaprzeboju i jest obecny na wszelkich klasycznych składankach obok Stairway To Heaven albo Nights In White Satin. W końcówce tempo chwilowo rośnie by znów opaść i pojawia się solo na klarnecie basowym, następny raz MacDonald użyje go dopiero 30 lat później. Świetna kompozycja, perfekcyjnie wykonana i przejmująco smutna. W tym miejscu należałoby przerzucić winyl lub kasetę na drugą stronę, tak bowiem zakładał zespół przy produkcji prawie idealnie dopasowując dwie połówki, cóż jednak z tego, po trzydziestu ponad latach mamy 21st Century Compact Disc.

Moonchild. Utwór podobny do I Talk To The Wind. Pełen wyrazu, bardzo liryczny. Pierwsza część - The Dream zawiera melodyjny podkład podany na ciekawych układach perkusyjnych, bardzo łagodny śpiew Lake'a, który pokazuje swoją wszechstronność wokalną, chociaż do uwieńczenia jeszcze daleko. Pierwsza część przechodzi w drugą, zatytułowaną The Illusion. To coś bez precedensu, myślę, że właśnie to coś co wyróżnia płytę i nadaje jej jazzrockowy atrybut. Kilkanaście minut pojedynczych dźwięków tworzących spójny połamany pasaż. Czuć gitarę Frippa, która pełnię wyrazu ma jeszcze przed sobą. Jedyne porównanie jakie mi się nasuwa to dzwięki wydawane przez owady.

Zdaje sobie sprawę, że kolejne przesłuchania tej części płyty mogą człowieka znużyć, są dość monotonne, jednak za pierwszym razem wrażenie jest piorunujące, gwarantuję. W końcu świadczy to o wielkiej odwadze i determinacji zespołu, jeżeli umieścił ową "iluzję" już na pierwszej płycie. W opiniach wielu krytyków jest to najsłabszy moment wydawnictwa, ja nie zgadzam się, gdyż ta płyta nie ma dla

mnie słabych momentów.

Aż tu zupełnie niespodziewanie z sennych partii dzwonków i gitary wyskakuje nam riff do kompozycji uwieńczenia, mojej ulubionej piosenki tej płyty - The Court Of The Crimson King. Klimat podobny zarówno do Moonchild jak i I Talk To The Wind. Ale tylko pozornie. Bo oto refren, dynamika rośnie, wokale zbudowane tak, że czuje się atmosferę dworu karmazynowego króla, Lake wciela się świetnie w rolę średniowiecznego mistrela i opowiada o przebiegu życia na owym dworze, w refrenach zaś odchodzi rodzaj chorału. Bardzo udziela się klimat utworu, w czym spora zasługa kolejnego świetnego tekstu Sinfielda. I tak trzy uderzenia w blachę wieńczą album. Wieńczą ? Wydaje się, że dzieło jest skończone, podsumowane i oprawione. Tylko taśma leci dalej i po chwili dają się słyszeć dźwięki fujarki, a po następnej utwór... powraca, by zakończyć się z podwojoną dynamiką i bez ostatecznego uderzenia w instrumenty. Jakby to jeszcze nie był koniec. Ale to jest koniec.

Kilka tygodni po wydaniu płyty zespół już nie istniał. I nigdy nie wrócił w tym samym składzie na scenę. Pozostał właściwie tylko Robert Fripp, który zachował nazwę i rozpoczął nowe dzieje King Crimson. Greg Lake zaśpiewał jeszcze na następnej płycie, jednak od teraz miał zdobywać świat w Emerson, Lake & Palmer. Ian MacDonald do dzisiaj wydaje płyty sygnowane własnym nazwiskiem, a Robert Fripp kontynuuje historię karmazynowego króla, ze zmiennym szczęściem i składem. "W roku 1969 byliśmy najlepszym zespołem świata" mówi z właściwą sobie pychą Fripp. Choć może w tym miejscu ma rację?