„Love” budują detale, które czynią go frapującym piękno-gorzkim dziełem.
Edward Murphy, prawodawca słynnej teorii wszystko, co może pójść źle, pójdzie źle postulował, aby kluczową zasadą projektowania wszelkich działań było przewidywanie wydarzeń tak, jak gdyby w trakcie ich realizacji miał nastąpić najgorszy z możliwych scenariusz wydarzeń. Idąc za tym można uznać, że bohater nowego obrazu Noégo – Murphy właśnie – kompletnie lekceważy tę zasadę, licząc za każdym razem na łut szczęścia, aż w końcu stając się żywym dowodem na istnienie Prawa Murphy’ego.
Znany z odważnego, naturalistycznego kina Gaspar Noé proponuje nowy obraz, tym razem nie tylko nie stroniąc od chętnie podejmowanego motywu seksualności i erotyzmu, ale też czyniąc go jednym z głównych tropów Love. Jednym z głównych, nie głównym, bo o tym, czy na podium twórca stawia seks czy miłość można debatować. Sam reżyser dostarcza argumentów za jedną i drugą teorią, umiejętnie dozując emocje związane z pożądaniem, z tymi, które wynikają z przywiązania i zaangażowania emocjonalnego. Zaczyna od sceny seksu, bardzo prostej i dobitnej, bez zbędnej ruchomej gry kamery – to zupełnie naturalny obraz, jakbyśmy podglądali bohaterów z góry. Później podobnych scen, jak przystało na film erotyczny, nie brakuje, choć wpisują się w całość na tyle, że ani tryskający spermą penis w bliskim planie, ani odważna scena trójkąta seksualnego nie rażą.
Całość jest wspomnieniem z głowy Murphy’ego (Karl Glusman), opartym na retrospekcjach i skrzętnie poprowadzonej linearności – na tyle, aby wciągnąć widza w akcję już po kwadransie. Po udanym stosunku z ukochaną Elektrą (Aomi Muyock), Murphy budzi się obok zupełnie innej kobiety – skacowany, brudny i nieszczęśliwy. Oglądamy jego upadek, przysłuchując się głosowi z offu, a właściwie – z jego głowy – poznając fakty z jego życia kadr po kadrze.
Blondynka, z którą śpi i mieszka Murphy, jest kobietą, która jak papierek lakmusowy zbadała podatność głównego bohatera na złośliwe Prawo Murphy’ego. Omi, z którą zakochani w sobie po uszy Murphy i Elektra, postanowili spełnić swoją zachciankę seksualnego trójkąta, zachodzi z Murphym w ciążę, tym samym zapowiadając początek końca wielkiej miłości „słodkiej pary”.
Wydaje się oczywiste, że Elektra, która zaprosiła do łóżka „tę trzecią” poczuje się oszukana, gdy Murphy zdradzi ją z Omi pod jej nieobecność – dlatego też nie dziwią dzikie awantury i rozpaczliwe rozstanie. Dopiero odsłaniane z pomysłem kolejne sceny stanowią o tym, że ten przypadkowy raz z Omi nie był zdradą nie do wybaczenia, ale symbolem przelanej szali goryczy. Elektra i Murphy zdradzają się bowiem tyle namiętnie, co namiętnie wyznają sobie uczucie.
Dlatego jedno wrażenie można mieć o postaciach tego filmu – chcą za dużo. Znajdując miłość zaczynają próbować narkotyków, potem od niewinnego trójkąta przechodzą do wizyt w klubie dla swingersów, szybkich numerków z przypadkowo poznanymi osobami, sex shopów i szamańskich środków halucynogennych. Efekt? Oboje zostają z niczym – ona staje się narkomanką, co więcej, według wszelkich znaków otoczenia – martwą, a on usycha z samotności, nie mogąc zupełnie poradzić sobie bez ukochanej.
To festiwal bardzo afektywnych osobowości, drażniących, mocnych, momentami bezczelnych i strasznie wulgarnych – Murphy i Elektra są jak dwójka taplających się we własnym sosie chorobliwych egoistów. Ale jest też na tym jarmarku próżności Omi, postać drugoplanowa, choć znacząca – cudowne dziecko, które żyje tylko dlatego, że jej matka nie zdołała dokonać aborcji – i Omi zdaje się być tej roszczeniowej postawy zupełnie pozbawiona. Niczego nie żąda, przyjmuje rzeczy z pełną akceptacją i w milczeniu odchodzi, kiedy czuje się niechciana.
Karl Glusman i Aomi Muyock, odtwórcy głównych postaci w Love, czynią ze swoich ról małe dzieła sztuki, pokazując szeroki wachlarz osobowości – od pięknych, młodych ludzi, których miłość wydaje się być uczuciem absolutnym, po zniszczonych psychicznie, brzydkich, wrzeszczących na siebie i wulgarnych wyrostków.
Obraz Noégo jest przesycony symbolami – bohaterowie noszą imiona będące jego własnym imieniem lub nazwiskiem, gdzieniegdzie znać nawiązania do poprzednich produkcji reżysera, a o jego intencjach dowiadujemy się, słuchając pijackich zwierzeń Murphy’ego, który na jednej z mocno zakrapianych imprez opowiada przypadkowo spotkanej dziewczynie, że marzy o nakręceniu sentymentalnego filmu o seksie. Bohater wciąż powtarza, jak ważne jest dla niego szczere kino, złożone z potu, krwi i spermy – symboli życia.
Sentymentalizm i seksualność istotnie przeplatają się tu w fabule, obrazie i dialogach – naturalnych, swobodnych, niczym nie wymuszonych.
Bardzo dotkliwe okazują się natomiast sceny obrazujące samotność Murphy’ego, męczącego się we własnym ciele, w mieszkaniu z żoną, która wydaje się być urocza, ale irytuje go na każdym kroku, bo nie jest Elektrą. Te kadry, choć nie tylko, przeczą teorii, jakoby Love miało być wulgarnym jedynie filmem pornograficznym – seks w nim pokazany jest przeważnie wyrazem miłości, pokazanej w najmożliwiej intymny sposób.
Reżyserowi momentami własny pomysł wymyka się spod kontroli – pod koniec filmu gdzieś zupełnie zanika jego sens, a napięcie zbudowane w ciągu pierwszych kilkunastu minut całkowicie opada. I o ile można zawiesić głos, próbując przemawiać na korzyść dramaturgii czy konsekwencji obrazu, to Love budują detale, które czynią go frapującym piękno-gorzkim dziełem – fantastyczna muzyka (utwory Pink Floyd, Erika Satie, Bacha), skrupulatna, niemal organiczna gra aktorów i świetne fotosy. No i bezpośredniość przekazu, bez zbędnego napuszenia, bez przesadnej wulgaryzacji scen erotycznych, ale za to z ogromem emocji.
Pointą miałaby być refleksja, jakoby miłość i seks, idąc ramię w ramię, napędzały świat i ludzi do działania. Tyle że tak jak miłość nie okazuje się przetrwać wszystkiego i być lekiem na całe zło, tak seks nie zawsze wychodzi i nie zawsze kończy się orgazmem.
Redakcja obejrzała film dzięki uprzejmości Kina Nowe Horyzonty we Wrocławiu
© Karolina Obszyńska
LOVE
Reżyseria: Gaspar Noé
prod: Francja, Belgia 2015